wtorek, 30 kwietnia 2013

Tożsamość miejska ...

Niedawno rozmawiałem z jednym mądrym człowiekiem, o czymś, co nazywa się tożsamością miejską.

W skrócie, to chodzi o to, że jak coś powstaje na przykład jako Stołeczna, jedyna taka ulica w skali kraju, jedna z osi, kręgosłup Żoliborza, to może lepiej, nawet jak się przydarzy jakiś niesamowity patron, któremu i owszem wiele się należy, to nie zmieniać tego, co przodki zgrabnie wymyśliły, tylko zostawić, choćby po to, żeby wnukom znów nie przyszło do głowy jakiej zmiany robić?

No ale mleko się wylało, inne miejsce takie mi w obiektyw ostatnio wpadło, które, w zależności od tego, kto mówi, to ono będzie za każdym razem inaczej opisane.

Tak dokładnie, to mam na myśli Tłomackie, które poszerzyli i przerobili na Aleję Świerczewskiego, a jak ten, co w pijanym widzie kulom się nie kłaniał z mody wyszedł, to ... nie, nie powrócili do starej nazwy, tylko na Aleję Solidarności przerobili :D

Biorąc pod uwagę, że ugrupowanie to mocno sobie na nieprzychylność warszawiaków ostatnio pracuje, jest szansa, że ulica wróci do przedwojennej nazwy (aczkolwiek jest to tak prawdopodobne, jak zmiana Bohaterów Getta na Nalewki ;)), natomiast pozostaje jeszcze druga kwestia tożsamościowa do rozwiązania, ponieważ oprócz tego, że nam się nazwa ulicy ciągle zmieniała, to jeszcze określając dokładnie o co nam chodzi, możemy dla wygody interlokutora podać, że mamy na myśli miejsce, gdzie stała Wielka Synagoga, budowano Złoty Wieżowiec, a postawiono Błękitny :D

I wszystko jasne :D


Acha, nie wszystko ... Jestem fanem Starzyńskiego i nie kumam, jak mu można było coś takiego wystawić? :/






5 komentarzy:

  1. Z tożsamością stołeczną nie wiem, być może. Za to zauważam pewną cechę wychowania w stolicy, otóż mało kto potrafi chodzić dłuższe odcinki pieszo. Wyprawa z centrum do Żoliborza za pomocą własnych stóp jawi się jako coś co trwa kilka dni i trzeba mieć plecak pełen prowiantu ;))) Osoby z mniejszych miejscowości raczej nie mają tego problemu, dla nich przejście paru kilometrów to nie dramat, po prostu w mniejszych miejscowościach nie istnieje komunikacja publiczna. Ale to też w drugą stronę, "przyjezdni" często nie potrafią poruszać się po mieście bez samochodu, a przejście kilkunastu kilometrów to już jednak większa sprawa niż paru.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest coś takiego, że pewne zmiany nazw ulic są nieakceptowalne społeczne, ale mimo to są wprowadzane (Rondo Babki Radosława). Natomiast to, co pisze Lav, wynika raczej z lenistwa a nie z kwestii pochodzeniowej. Miałem wielu znajomych z Warszawy, którzy woleli czekać na autobus 20 minut niż przejść dwa przystanki pieszo. Cóż.

    Aha, co do Starzyńskiego - pan Andrzej R. jest twórcą wybitnym i jeszcze parę takich dzieł sprokurował, choćby przepięknego księdza Skorupkę na Pradze. Ale jak się ma wejścia, to się stawia pomniki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja chodzę ... Dużo, bo jak już znajdę miejsce parkingowe bezpłatne, to się go trzymam do upadłego, więc zdarza mi się długie odcinki pokonać nogami :D

    A od czasu, jak się znajoma hot dogiem z pieczarkami na placu Komuny Paryskiej zatruła, to na mieście nie jadam, chyba, że jako gościa kto mnie zaprosi i zaręczy, że przeżyję :D

    Skorupka przed Florkiem też jego? Cie choroba ... :?

    OdpowiedzUsuń
  4. My też chodzimy praktycznie codziennie po parę kilosków. W robocie mam niektórych kolegów i (zwłaszcza!) koleżanki "słoiczne", i ci to tylko jeden tekst mają - 'chodzić? a po co?!'. Czyli jeśli z mojego doświadczenia wyciągać wnioski, to jest dokładnie odwrotnie, niż napisała lav. Ale ponieważ to mała próba, to nie ma co się silić na wnioski ogólne.
    Co do tfurczości pana R., to się nie będę wyrażał, bo to blog nie tylko dla dorosłych. A Tłomackiego to nigdy już nie będzie, choćby i nazwali tak stację metra.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ech, codziennie to i ja bym chciał :D

    Jak dobrze pójdzie, to tak będzie, ale to jeszcze trochę przede mną :D

    OdpowiedzUsuń