sobota, 19 marca 2011

A380 w Warszawie

Mimo, że w nocy spadł śnieg, a rano chmury niemal leżały na ziemi, tereny dookoła lotniska zaroiły się od planespotterów oraz zwykłych warszawiaków, którzy tłumnie pojawili się tutaj w oczekiwaniu na największą sensację w historii polskiego lotnictwa, a mianowicie na przylot największego na swiecie samolutu pasażerskiego - Airbusa A380.

Samolot się spóźnił  prawie pół godziny, ale, przy okazji, można było popatrzeć na kołujące i startujące przeróżne samoloty, różnych linii.
W pewnym momencie, trochę niespodziewanie, zasłonięty przez nisko zawieszone chmury pojawił się oczekiwany gość. Już był na pasie, cichy, tak jak zapowiadali, mimo bezsprzecznego ogromu, który można było docenić choćby porównując do poprzednio tym pasem przemieszczających się samolotów, jak i w stosunku do mijanych maszyn.
Samolot, niestety, szybko wylądował  i szybko zniknął za budynkami lotniska. Oczekujące potulnie z boku samoloty różnych linii, zaczęły ustawiać się do startu i startować.
Niemal natychmiast również zaczęli rozchodzić się ludzie. Zrobił się ogromny korek, spotęgowany tym, że nagle, z różnych stron i uliczek okalających lotnisko, wyjechały setki samochodów.
Na szczęście, równie szybko pojawiła się policja kierująca ruchem. Pomału, nie czekając na start, przemarznięci, rozpoczęliśmy  powolny powrót.
Szkoda, że na przylot tego olbrzyma wybrano taka marną porę. Myślę, że późniejszy i w bardziej słoneczny dzień odbyty przelot nad Warszawą - wszak przelatywali nad Bemowem - z pewnością wywołałby i jeszcze większe zainteresowanie i więcej ludzi mogłoby zobaczyć samolot "w akcji", a tak ... Cała para poszła w kamery telewizyjne.

Następnym razem trzeba będzie się poważnie zastanowić, czy warto zrywać się o świcie do niewątpliwej atrakcji, szkoda, że tak mało zauważalnej.


Oczywiście zapraszam również do Galerii, gdzie umieściłem więcej zdjęć z tego dnia.






czwartek, 17 marca 2011

Muzeum Narodowe

Dwa tygodnie temu, a długo to jakoś planowaliśmy, tylko ciągle nie wychodziło, w końcu wybraliśmy się do Muzeum Narodowego.
Złaziliśmy się strasznie, a i tak nie daliśmy rady obejrzeć wszystkiego.
W każdym razie odpuściliśmy wystawy stałe, za to dokonaliśmy stosownych uzupełnień księgozbioru i, co najważniejsze, obejrzeliśmy czasową wystawę wzornictwa z czasów PRL-u: "Chcemy być nowocześni".

Byliśmy ... Ach, łezka się w oku zakręciła, a dziecko się (trochę) na nas obraziło, jak się przyznaliśmy, ze mieliśmy niektóre z mebli i sprzętów wystawionych na ekspozycji (a któż ich nie miał :D), tylko je wyrzuciliśmy.

Skończyło się na obfotografowaniu niektórych foteli i kompletów, oraz wzorów tkanin, żebyśmy pamiętali, jak przy najbliższej wymianie mebli i wystroju jej pokój mamy urządzić.

Ale, co tam wiele gadać.

Trochę to trwało, ale strasznie ciężko tam się robi zdjęcia, więc dopiero teraz udało mi się je uporządkować i choć trochę do oglądania przysposobić.

Zapraszam do galerii ...




poniedziałek, 14 marca 2011

Młociny. Wóycickiego 1/3

Z kronikarskiego obowiązku ...
Przepiękna pogoda sprawiła, że wyskoczyłem, w końcu, sfotografować co się w kampusie UKSW dzieje, bo od lat tu nie byłem, ale, przejeżdżając, widziałem, że sporo zmian, nie tylko na dewastacji otaczającego teren muru polegających, tu nastąpiło.

Trochę historii: zanim nasz znakomity encyklopedysta stał się patronem tej ulicy, były to dwie ulice:
Czcionki i Wodewil, dochodzące z dwóch stron do jednej z główniejszych ulic Młocin, a mianowicie Dankowickiej, która to, z kolei stanowi przedłużenie równie starej ulicy Dzierżoniowskiej.

Dziś, na Dankowickiej, można jeszcze obejrzeć przepiękne kocie łby, którymi kiedyś większość tutejszych ulic była wyłożona.

Historię Młocin opowiem przy innej okazji (może niedługo, bo akurat udało mi się w końcu sfotografować z bliska dawny budynek gminy Młociny, więc wypadałoby to pokazać), natomiast wróćmy do samej ulicy.

Ponieważ właśnie tu, przy ulicy Czcionki, w 1973 roku otwarto największy warszawski cmentarz, Komunalny Cmentarz Północny, nie wypadało, żeby główna brama tego cmentarza miała adres tak trudny do wymówienia.
Jednocześnie, ponieważ w roku następnym otwarto Wisłostradę, która tutaj, ulica Pułkową wyprowadzała cały ruch z Warszawy, to jednocześnie  dojazd do cmentarza następował ulica Wodewil.

Wodewil, do cmentarza na Czcionki ... Zmieniono na Wójcickiego, jak to wówczas na tablicach napisano lub, jak to dziś jest - Wóycickiego - podobno obie nazwy są poprawne.

I właśnie tu, pod numerem 1/3 rozłożyła się swego czasu jednostka wojskowa WBOT, cokolwiek to nie znaczyło.
Dla nas, wyglądających przez okna pobliskiej podstawówki, były to, po prostu, "zające" (czego nie omieszkiwaliśmy głośno wykrzykiwać przez okna, schowani bezpiecznie za betonowym murem, wartownikami, siatka szkoły i wysokością pietra, z którego krzyczeliśmy), a wojska nazywaliśmy "rakietowymi" tzn.  ziemia-łopata-powietrze.

Po '90 roku jednostkę zlikwidowano, a na jej terenie powstawać zaczęły prywatne szkoły, sklep MarcPolu, piekarnia, stacja paliw, stacja gazu i sporo innych małych inicjatyw gospodarczych, w tym również i moja, skromna osoba, swoją firmę tutaj, w dawnych, starannie wyremontowanych pomieszczeniach po kuchni jednostkowej umieściła.

Okazało się, że, mimo, że pomieszczenia te dziś UKSW przejął, to sporo śladów mojego i nie tylko mojego pobytu tutaj, pozostało.

W pewnym momencie, nagle, trochę bez uprzedzenia,  zaczęły ubywać okoliczne firmy. Nikt nic nie mówił, ale chodziły słuchy, że tereny te, z jakiegoś powodu przejmują instytucje kościelne. Nie, nikomu nie wymawiali dzierżawy, co, biorąc pod uwagę ilość zatrudnianych tu osób oraz nakład pracy, jaki został włożony w przekształcenie tych terenów w cywilizowane obiekty nie było by zbyt sprawiedliwe, ale, jak się okazywało, najemcy, po prostu, dostawali nie do odrzucenia, kolejno, mniejsze czy większe podwyżki czynszów. 
Pomału znikały firmy, stacja LPG, środki BHP, lampy ...

Przyszedł czas i na mnie.

Ostatni raz popatrzyłem na drogę, które przez kilka lat widziałem przez okno.
Nadszedł i na mnie czas.

Mróz zrobił się nieziemski. Zgrabiały mi ręce, ale chciałem zrobić przynajmniej małe kółko po starych kątach. Sporo rzeczy wybudowano, sporo miejsc pozostało takimi, jak je pamiętałem jeszcze z podstawówki.
A na koniec, wyszedł do mnie diabeł ...
I znów nadszedł na mnie czas ...

Oczywiście, jak zawsze, trochę więcej zdjęć w galerii.





Ochota. Kosciół św. Jakuba Apostoła

 Historia kościoła i jego budowy, opisana jest na na stronach parafii, więc nie będę się rozwodził na ten temat, natomiast kilka zdjęć załączę, pokazujących kościół oraz najbliższe otoczenie.
Tak dawno tu nie byłem, że nawet nie pamiętam, jak ta okolica  wyglądała za moich czasów. Z pewnością nie było niektórych budynków, jak na przykład tego, pokazanego wyżej, za to na pewno była ta furtka, przez którą ganialiśmy się dookoła kościoła.
Jak zwykle  trafiłem na msze, więc nie mogłem wejść do środka i porobić zdjęć. Nie omieszkam, bo coś mi się kołacze po głowie, że warto tam zajrzeć, że nie będę zawiedziony, tym bardziej, że tu właśnie moi rodzice brali ślub, więc choćby dlatego muszę tu zajrzeć od czasu do czasu. Ot, dla pamięci. I dziecko zabiorę ze sobą.
Tak samo, jak  muszę przyjechać tu i  więcej czasu na plac Narutowicza, gdzie dziadka w '68 roku pod akademikiem spałowali poświęcić, na Filtrową, na Grójecką, na Halę Kopińską ...

Kilka zdjęć z całego wypadu do galerii dorzuciłem ...








Ochota c.d.

Po opuszczeniu starych kątów, ponieważ czas już nie pozwalał na jakieś ekscesy, zrobiłem jeszcze tylko rundkę po najbliższej okolicy, od dawnej kaliskiej drogi począwszy, a kierując się w kierunku, gdzie niegdyś karczma Ochotą zwana stała, od której cała dzielnica nazwę przyjęła.

Historię tych rejonów opisują liczne, mijane po drodze tablice. Niektóre z miejsc nie zmieniły się przez ostatnich kilkadziesiąt lat, niektóre, jak pozostałości zakładów Nasierowskiego, od przedwojny.
Skręcam w Barską,  znaną m.in. z filmu Aleksandra Forda z 1953 roku, "Piątka z ulicy Barskiej", ale, nie tylko, o czym świadczą kolejne, gęsto tu rozwieszone tablice:
Dochodząc w pobliże placu Narutowicza, skręcam w  kierunku kościoła  św. Jakuba Apostoła. 
Myślę, że, na razie, wystarczy, bo sam kościół jest na tyle interesujący, że warto poświęcić mu osobny wpis.








czwartek, 10 marca 2011

Ochota. Kaliska 17

Podwórko, które zobaczyłem i to, które pamiętam, nie wiele sie różniły. Wyasfaltowany plac zaraz za bramą,
na środku skwer, na którym, zgodnie z ówczesną modą, ustawialiśmy tabliczki "Nie deptać trawników", jakby ktoś, oprócz nas, miał na to ochotę. Na skwerze te same drzewa, pomiędzy którymi,  jak dawniej stała figurka, którą opiekowała się babcia.
Nasze, a właściwie,  dziadków mieszkanie i dziś było zamieszkane. Nie było małego ogródka i wymieniono okna, ale tam, gdzie i my mieliśmy swoją namiastkę placu zabaw teraz był już plac zabaw z prawdziwego zdarzenia.
Dookoła przybyło kilka nowych bloków, ale mur został ten sam. Kiedyś, dla bezpieczeństwa, na górze wbite były odłamki szkła, które  napawały nas przerażeniem, błyszcząc w słońcu, szczerząc się do nas i grożąc ...
Śmietnik tez był na swoim miejscu - kiedyś nasza kryjówka i świetlica w jednym.
Zaraz obok, na trawniku, leżała potężna sztanga - dwa betonowe kloce, przyczepione do stalowego drąga - było to miejsce ćwiczeń moich wujków. Nam nie udało się nigdy nie tylko dźwignąć, ale nawet przetoczyć tego draństwa ...
Mieszkańców warto wspomnieć.  O tym, że mieszkał tu Borowski, dowiedziałem się niedawno. To była afera na cała Polskę, facet, jakby nie patrzeć znany był i, nagle, samobójstwo popełnił ... Jak wspominała mama, młoda żona, dziecko, czy żona w ciąży ... Nie pamiętam, ale w takich sytuacjach raczej myśli się o przyszłości, a nie popełnia samobójstwo.

Doktor Snacki. W środkowej klatce mieszkał wraz z żoną, matroną, jak ze starych filmów. Ciężkie kotary, przedwojenne meble powodowały, że, mimo, że byłem mały, to czułem się jeszcze mniejszy, bardziej przytłoczony. I ten zapach, niepowtarzalny zapach pomieszanych specyfików lekarskich, kosmetyków, kwiatów, o które pani Snacka zawsze dbała i jej herbaty, która częstowała nas, mimo, że przychodziliśmy przecież tylko do jej męża.

W ciemnym gabinecie stał stary aparat rentgenowski.

Drewniany,  z ruchomym blejtramem. Stawałem na podwyższeniu, bez koszuli, doktor obniżał ramę, dociskał mnie mocno, kazał stać bez ruchu i zostawałem sam, w ciemności, lekko tylko jakąś lampka rozpraszanej. To się nazywało - prześwietlenie.
Przyjeżdżaliśmy tu długo, nawet mimo tego, ze leczyliśmy się już w przychodniach na Bielanach, to jednak, przy kazdej wizycie u dziadków, zaglądaliśmy do Państwa Doktorstwa. 
Najśmieszniejsze, że Doktora nie pamiętam, za to pamiętam jego żonę.
I jeszcze pamiętam tę panią,  która, na Prima Aprilis, stała na balkonie i kubeczkiem polewała przechodzących ulicą panów ... Do czasu, kiedy to dziadek nie wziął wiadra z wodą i kluczy do strychu ...
Wiem, że mąż tej Pani przyszedł potem do dziadka z flaszką :D

I pamiętam jeszcze opowieści o panu, który, trochę o wojnie, przypomniał sobie o mieszkającej tu Pani, nazwiskiem bodajże Zając. I tak, jak przed wojną, zadzwonił, spytał: - Pani Zając? - Tak. - No to, Pif-paf! Jak potem słuchaliśmy opowieści, jak bardzo się ucieszyli, że oboje żyją ... A może tylko taka legenda mi się przypomniała? Ech, tyle lat ... Czas na mnie ...